Migawki z życia rodziny

W nawiązaniu do opowieści fotograficznej  MIGAWKI Z ŻYCIA RODZINY :

„Mam na imię Kamila i jestem szczęśliwa.

Wojtka poślubiłam w 2000 roku.  Mamy pięcioro dzieci: Frania (3), Emilkę (4), Ulę (7), Kacpra (13 i Filipa (16).  Jeszcze jako zakochani nastolatkowie rozmawialiśmy o założeniu rodziny i dzieciach, trójce, może czwórce. Franio nas zaskoczył, ku uciesze całej rodziny. Wielodzietność nie jest popularna w naszym najbliższym otoczeniu. Spotykaliśmy się z niedowierzaniem przyjaciół i znajomych, kolegów i koleżanek z pracy, niejednokrotnie z krytycznymi komentarzami. Grono naszych najbliższych znajomych się „zweryfikowało”. Coraz częściej pytano nas czy na uroczystości pojawimy się wszyscy, przed wyjazdem na wakacje pytali czy jedziemy wszyscy… No a jak? Te pytania wprawiały nas w osłupienie. Kiedyś Wojtek odburknął w odpowiedzi: nie, zrobimy odliczanie „entliczek, pętliczek, nie jedziesz Ty”. Chłopcy mieli coraz więcej własnych zajęć, wyjazdów z drużyną, więc zdarzało się, że nie przyjeżdżaliśmy na imprezy w komplecie. Nawet nasi Rodzice z pewną trwogą przyjęli wiadomość o czwartej pociesze. Jak się później okazało nie z powodu pojawienia się Emilki w ogóle, lecz z troski o nasze warunki bytowe. Mieszkaliśmy wówczas w mieszkaniu 3-pokojowym. Pierwszą rzeczą, którą zrobił Wojtek gdy dowiedział się o ciąży, po tym jak już mnie ucałował i utulił, było poszukanie większego auta. Mieszkanie przearanżowaliśmy; z sypialni zrezygnowaliśmy  na cześć urządzenia pokoiku dla dziewczynek i kosztem spania na rogówceJJ w salonie, co jest raczej powszechne w polskich mieszkankach. Czekaliśmy na tę rogówkę 6 tygodni. A piękna to była sypialnia, z prawdziwym łóżkiem małżeńskim, ogromną szafą garderobianą, stoliczkiem. Urządziliśmy ją sobie na 10 rocznicę ślubu. Machnęliśmy ręką, wierząc, że kiedyś tam pojawi się szansa na sypialnię. Wcześniej mieliśmy 3J. To wszystko było nieważne. I tak większość czasu spędzaliśmy w salonie przy wielkim stole. To mój ulubiony mebel. To ogromny stół dębowy z ośmioma krzesłami. Tam pracowaliśmy, podczas gdy dzieci odrabiały lekcje, rysowały, graliśmy w planszówki.  Zanim wróciłam do pracy po urlopie macierzyńskim okazało się, że urlop ten przedłuży się o Frania. I to Franio był bodźcem do podjęcia decyzji o budowie domu. Długo szukaliśmy większego mieszkania lub domu z wtórnego rynku. Pewnego dnia Wojtek wrócił z pracy i powiedział „Kupmy ziemię w Kielnie i postawmy na niej dom z bali”. I zaczęła się ciekawa przygoda.; szukanie miejsca, kupno ziemi, wycieczki po stosownych urzędach aby działkę uzbroić w wodę i prąd. Uczyliśmy się bycia inwestorami. Kielno to miejsce, z którym związana jest historia mojej rodziny ze strony Mamy. Tam są groby przodków i tam braliśmy ślub.

16 lutego 2015 r. nasze życie pękło. Frania skierowano na oddział onkologii dziecięcej. To było niewymówione tąpnięcie. Nie wiedzieliśmy jak trudny czas przed nami. Oczekiwanie na diagnozę był najtrudniejsze. Długotrwały pobyt z Franiem szpitalu pozbawił dzieci poczucia bezpieczeństwa, które za wszelką cenę staraliśmy się im zapewnić. Mimo ogromnego wsparcia przyjaciół i Rodziny, którzy przynosili Wojtkowi gotowe obiady, którzy pomagali w opiece nad maluchami, dom bez mamy wyjałowił naszą rzeczywistość. Dzieci bały się o Frania, tęskniły do mnie, a ja karmiłam piersią i nie mogłam zostawić Frania w szpitalu, nie chciałam. Potem, gdy już zaczął jeść inne pokarmy, wspomogła nas Mama. Zmieniała mnie w szpitalu. Cóż to były za trudne spotkania. Na kilka godzin. Kilka najcenniejszych godzin. Pokazywałam im filmiki z postępami Frania, starałam się aby nie było widać cewników i wkłuć.  Byłam niewiarygodnie twarda. Dookoła pełno łez, nie moich. Nie pozwoliłam sobie na chwilę zwątpienia. Chłopcom pogorszyły się wyniki w nauce, Emilka była taka malutka, tak ze mną zżyta, a nagle znalazła się w żłobku. Największym marzeniem było dla mnie spędzić dzień w siódemkę, albo pójść na wspólny spacer. I udało się. Gdy pani doktor pozwoliła mi wyjść z Franiem do parku przy Dębinki 7, Wojtek przywiózł dzieci. Było wspaniale. Jest tam plac zabaw.

Był jeszcze taki dobry moment, niezwykle trudny, lecz piękny. Emilki drugie urodzinki. Mama przyjechała mnie zastąpić po kolejnej operacji Frania. Tata miał wielki udział w Mamy byciu z Franiem, w pomocy nam wszystkim. Rutynowo przywoził Mamę do szpitala, a mnie zawoził do Wojtka i dzieci. Gdy weszłam do domu, czekały na mnie trzy sukienki do wyboru, które Wojtek dla mnie wyprasował. Dom był pełen gości, jak zawsze podczas urodzinek dzieci. Stół pięknie nakryty, tort, świeczki i Emilka, która się we mnie wczepiła. Wytuliłam się  z dzieciakami, porozmawiałam. Gdy wróciliśmy do domu po pierwszym cyklu chemii było już naprawdę cudownie. Najpiękniej. Wszyscy byliśmy w domu. Obejrzeliśmy wspólnie film, wróciliśmy do naszego stołu.

Choroba Franka nauczyła nas pokory i pokazała jakie to szczęście mieć dzieci, mieć zdrowie dzieci, móc z nimi być, móc podziwiać jak się pięknie rozwijają, jak się kochają, jak czerpią siłę ze swojego wzajemnego towarzystwa. Mimo bolesnych zabiegów, kilku operacji Franio był bardzo pogodny. Na oddziale chemioterapii nauczył się siadać, raczkować i chodzić. Na szczęście nowotwór wykryto wystarczająco wcześnie. 2 cykle chemioterapii wystarczyły. Dziś nikt by nie uwierzył, że aż tyle doświadczył. Jest taki pulchny i radosny. Niestety nadal musimy jeździć na kontrole. Każda kolejna jest trudniejsza, ponieważ przypomina tamten ból. Ale tak trzeba, ponieważ nowotwór był złośliwy. W czasie gdy Franio chorował staraliśmy się sprzedać mieszkanie. Kwestie budowy zeszły na dalszy plan. W zasadzie przestały istnieć na dobry rok. W czerwcu 2015 była ostatnia scyntygrafia w Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie, a potem spokój. Franio wyzdrowiał. Wracaliśmy do normy. Mieszkanie udało się sprzedać i zamieszkaliśmy z moimi Rodzicami, którzy zaproponowali nam wspólne mieszkanie na czas budowy domu. Przyjęli nas i naszą psinę, która odeszła 02 stycznia br. Wrócił temat budowania domu. Mieszkamy tu już drugi rok. Bardzo tęsknię za naszym stołem, który jest przechowywany w kontenerze razem z całym naszym dobytkiem. Tu zabraliśmy tylko niezbędne rzeczy; podręczniki, książki, biurko, ulubione zabawki, gry planszowe, komputery. Rodzice pozwolili nam zająć górę domu, Tata odstąpił nam swój gabinet, który jest teraz naszym salonem, w którym spędzamy najwięcej wspólnego czasu. Mama przeszła na emeryturę. Już wiosną gdy Franio miał chemię zadeklarowała chęć zaopiekowania się Frankiem po moim powrocie do pracy po urlopie macierzyńskim. Pomoc Mamy w czasie leczenia była nieoceniona. Pierwszy dzień chemii to Ona mu towarzyszyła. Tak bardzo się bałam, wciąż tę konieczność wypierałam. Byliśmy wówczas na pierwszej rocznicy ślubu Ewy i Tomka. Nie potrafiłam się cieszyć, przepłakałam całą uroczystość. Gdy Franio zrezygnował z piersi, Mama czasem zostawała na noc. Jakie  cudowne było móc ukryć się w ramionach Wojtka, w nocy, na rogówce. Płakaliśmy oboje. Dzieci nie widziały, spały w swoich sypialniach. Cieszyliśmy się wspólnymi nocami. Rozmawialiśmy, nieśmiało snuliśmy plany na wakacje.

Po przeprowadzce koncentrowaliśmy się na tym by dzieci czuły się bezpiecznie. Ula i Emilka były w nowym środowisku – w nowym przedszkolu, a Kacpi kończył szkołę podstawową. Filip jest skryty i zawsze ustępuje miejsca innym. Nie potrzebuje mniej czasu niż młodsze rodzeństwo ale nie walczy o niego. Staram się być uważna. Gdy pytam co u niego, nie otrzymuję odpowiedzi od razu. Ale gdy usiądę u niego w pokoju i chwilkę posiedzę i już wie, że mam czas zaczyna mówić. I zawsze zdobywam cenne informacje. Filip się wtedy otwiera i mówi.  Jestem z niego dumna i podziwiam jego doskonałą organizację.

No właśnie. Organizacja. Jestem menadżerem domu i naszego rodzinnego życia. Nieskromnie przyznam, że jestem świetnie zorganizowana. Z Wojtkiem zawsze dzieliliśmy się obowiązkami domowymi. Potrafi wszystko. Obowiązkami dzielimy się również z dziećmi. Wspólnie opracowaliśmy grafik cięższych prac domowych, poza codziennymi. W grafiku w domu Rodziców ujęliśmy również Emcię, do której należało ustawianie butów w przedpokoju i podlewanie kwiatków. Chyba, że coś pomyliłam. Obecnie grafik nam niepotrzebny. Wszyscy już pamiętamy co do kogo należy. Staramy się współpracować. Spotkałam się z dezaprobatą włączania dzieci do sprzątania toalety, czy mycia podłóg. Nie rozumiem. Wychodzę z założenia, że skoro każdy korzysta z toalety, każdy może ją od czasu do czasu starannie wysprzątać. Oczywiście nie każę tego robić maluchom. Ważne, że wszyscy mamy obowiązki. Dzięki temu, że jest nas dużo, prace domowe nie zajmują nam więcej niż pół godziny dziennie. Gdybym miała wszystko zrobić sama, na pewno nie znalazłabym czasu na pracę zawodową, a tej mam bardzo wiele.  Tymczasem samo wieszanie prania po naszej gromadce jest dość czasochłonne.

Jestem pytana o to jak „to wszystko godzę”. To nie trudne. Nie jestem sama. Jest nas dwoje, a dzieci nie są w jednym wieku. Starsi chłopcy świetnie radzą sobie z młodszym rodzeństwem. Umieją ich zachęcić do pracy, do wspólnej zabawy, a gdy prosimy chętnie się nimi opiekują. Rutyna dnia powszedniego jest u nas ugruntowana. Pierwszy wstaje Wojtek. Cały dom wówczas śpi. Jeszcze gdy Niedzia żyła zaczynał dzień od spaceru. Potem się ubiera, robi toaletę poranną, szykuje kanapki do szkoły i do pracy dla wszystkich nas, budzi dziewczynki, pomaga się im ubrać. I to jest moment, gdy któraś się rozpłakuje. Z różnych powodów; bo chcą jeszcze pospać, bo nie ten kolor bluzeczki, bo jest za jasno, bo rajstopki gryzą… To bodziec dla mnie. Odgłosy dzieci momentalnie mnie budzą. Wówczas wspieram Wojtka w dalszych działaniach; czeszę dziewczyny, Wojtek przygotowuje im płatki na mleku, potem myją ząbki i idą. Wszystko odbywa się w  moim skrajnym napięciu. Denerwuję się, że ich piski, sprzeczki, popłakiwania zbudzą Rodziców lub Frania, którzy lubią pospać. W zależności od tego o której chłopcy zaczynają szkołę budzą się i zajmują mi łazienkę. Ostatnio zaczęłam wcześniej wstawać by zdążyć z makijażem zanim oni zaczną układać sobie włosy. Są  samodzielni. Sami robią sobie płatki, chwytają swoje drugie śniadanie i idą na autobus. Po pracy wracam do domu, chwilkę rozmawiam z Rodzicami lub tylko z Mamą, bo Tata nadal pracuje, trochę się krzątam, jem obiad, który od poniedziałku do piątku przygotowuje Mama. To wspaniałe, tak wracać do domu na ciepły obiad. W weekendy kuchnię przejmuję ja lub Wojtek, w zależności od tego czy mam zajęcia na uczelni. Przeważnie przed odebraniem dziewczynek ze szkoły i z przedszkola zdążę się jeszcze kwadrans zdrzemnąć. Franio długo śpi w dzień, a w efekcie późno kładzie się spać wieczorami. Już się od tego przyzwyczailiśmy. On się świetnie bawi do późnych godzin gdy my załatwiamy swoje sprawy. Wojtek wraca  z pracy kilka minut przed 17. Najpierw podaję mu obiad, chwilkę spędzamy razem przy stole, a potem zabieramy się za obowiązki domowe, dopilnowujemy aby dzieci odrobiły lekcje, troszkę się z nimi turlamy, żartujemy. Nie brakuje nam czasu na sprzeczki, ustalamy co jest do zrobienia następnego dnia, lub kto eskortuje Ulkę na zajęcia dodatkowe. Te stałe zajęcia wyznaczają nam tryb działania. Filip i Kacper wracają o różnych porach. Obaj chodzą również do szkoły muzycznej, więc wydawka obiadu w ich przypadku jest nieregularna. Wspólnie z Mamą załatwiamy tę sprawę.

Około 19 przygotowuję kolację i wielki dzbanek słodkiej herbaty. Jemy razem. Czytamy dziewczynkom na dobranoc. Zasypiają w pół strony. Przy chłopcach czytanie też się sprawdzało, choć czytaliśmy wówczas ciekawsze książki i nawet gdy już zasnęli czytaliśmy dalej na głos. Uwielbiam gdy Wojtek czyta. Ma dojrzały, ciepły, męski głos, którym umiejętnie pracuje czytając dzieciom na głos. To magiczne momenty. Filip też się tak angażuje, choć może trochę przesadza ze swoją nutą teatralną. Czasem, gdy mamy więcej do zrobienia w domu, lub musimy ślęczeć przy komputerach czytają im chłopcy. Bardzo nas wspierają. W miniony czwartek pomogli w opiece nad dziećmi wieczorem. Byłam z Mamą na naszych zajęciach z aquafitnessu gdy Wojtek dostał telefon od mechanika, że auto jest gotowe po naprawie. Nie chciał angażować Taty do odbioru samochodu, bo wolał przy tej okazji zrobić sobie trening biegania. Mechanik jest prawie 13 km stąd – idealny dystans na dobry trening. Gdy odstawiał auto też przybiegł z powrotem. Gdy Ula ma trening na basenie, Wojtek pływa na sąsiednim torze. Gdy Ula ma tańce, czytam książkę, a gdy jest na zbiórce Zefirków, idę popływać lub nadrabiam towarzyskie zaległości telefoniczne. I tak to wygląda. Chwytamy dla siebie chwile gdzieś w międzyczasach. Wystarczy chcieć. Ale nie o tym chciałam. Gdy wróciłam z pływalni w domu było cicho. Zastałam Kacperka w łóżku między dziewczynkami. Opowiadał im bajki na dobranoc. Filip zupełnie spokojny odrabiał lekcje, a Franio zasypiał. Filip podał maluchom mleko z miodem z butelek (taki rytuał), ułożył ich do łóżek. Niby nic wielkiego ale bardzo nam pomogło zrealizować własne plany. Trzeba mieć przestrzeń dla siebie, choć mogłoby się wydawać, że taka przestrzeń nie istnieje. Pięcioro dzieci, praca na 1,5 etatu.

Dzieci nigdy nas nie blokowały. Ich pojawienie się było naturalne, oczekiwane. Mieliśmy ogromne szczęście do opiekunek, a był ich cały szwadron, począwszy od pani Dorotki, która zaopiekowała się Filipkiem gdy wróciłam do pracy po pierwszym urlopie macierzyńskim, poprzez panią Wandzię, panią Henię, Agę G., Olgę, jej Olę, Agnieszkę P., Agnieszkę Z., Agnieszkę Ł., które były nam wparciem w czasie pracy, randek i pobytu Frania w szpitalu. Mamy szczęście spotykać dobrych ludzi. Nigdy nie zrezygnowaliśmy z siebie z powodu dzieci. Wręcz przeciwnie. Wierzę, że spełniona jestem w stanie więcej zaoferować dzieciom. Chłopcy obserwują Wojtka sukcesy i porażki z bieganiem, są z niego dumni, dopingują. Gdy bierze udział w kolejnych biegach gdyńskich staramy się kibicować w dwóch miejscach trasy. Rok temu pobiegł w pierwszym półmaratonie. Niedługo pobiegnie po raz trzeci. Z siebie wzajemnie również nie rezygnujemy. Dbamy o to by znaleźć czas tylko we dwoje. Rzadko ale udaje się nam wyjść do teatru, czy na spacer. Spacery są wspaniałe. Słyszałam, że niektórzy ludzie w ogóle nie chodzą na spacery. Lubimy tańczyć. Lubimy też obejrzeć wspólnie film. Franio jest już na tyle duży, że czasem oglądamy wszyscy razem. To takie przyjemne widzieć reakcje ich wszystkich na film, to jak się w siebie wtulają. Cała piątka układa się do siebie tak ergonomicznie, że wystarcza im jedna sofa. Najważniejsza jest dla nas rodzina. Gdy jesteśmy razem jest nam dobrze. Gdy ktoś wyjeżdża, tęsknimy. Gdy Wojtek wraca później z pracy (poza środą gdy chodzi na siłownię), dzieciaki pytają czemu taty jeszcze nie ma. Nieważne czy Ula wyjeżdża na biwak zuchowy, czy Franio jedzie do Teściów na czas wyjazdu Mamy, czy Filip lub Kaper wychodzą na nocowankę, tęsknimy za sobą. Z jednej strony my jako rodzice mamy szansę poświęcić więcej czasu tym obecnym, z drugiej strony tęskno wszystkim za nieobecnymi. Wydaje mi się, że scalają nas wspólnie spędzany czas. Najefektywniej spędzamy go podczas wspólnych wyjazdów wakacyjnych. Rozumiem przez to to, że mamy wtedy czas tylko dla siebie i dla siebie nawzajem. Obowiązków jest niewiele (chyba, że jedziemy pod namiot). Lubimy aktywny wypoczynek połączony ze zwiedzaniem. Wiadomo, że małym dzieciom latem wystarczy woda i lody, więc staramy się to zapewnić na każdym wyjeździe. Starsi są bardziej głodni przygód, wypraw, wyzwań. Wszyscy lubimy sport. Wspólnie planujemy wyprawy i mniejsze wycieczki. Wyjazdy na wakacje ładują nam akumulatory. To chwile gdy możemy się oderwać o rutyny codziennego dnia i lepiej się poznać. Nie boimy się podróżować z dziećmi. Przecież jesteśmy w stanie zapewnić im wszystko, co niezbędne aby czuli się bezpiecznie, niezależnie dokąd jedziemy.  Gdy Kacpi miał dwa latka ruszyliśmy na podbój Krymu z mapą (papierową!) i nocnikiem, bez bukowania hoteli, itp. Na wszelki wypadek wzięliśmy namiot. Przydał się górach Krymskich, choć aluminiowe śledzie nie miały szans z tamtejszymi skałami. Podróż trwała 18 dni.

Wszyscy jesteśmy różni, a jednoczy nas rodzina. Każde z dzieci jest inne. Filip jest rozsądny, zrównoważony, ma ugruntowane zainteresowania i skonkretyzowany plan na życie. A nawet kilka jego wersji. Był bardzo plastycznym dzieckiem. Łatwo było go przekonać, łatwo wymagać. W pewnym momencie obawiałam się, że jest zbyt spolegliwy, zbyt grzeczny. Jako jedyny z naszych dzieci potrafi i lubi być sam. Ceni sobie spokój i ciszę, które w naszym domu są dobrami luksusowymi. Jest muzykiem, pożera książki, lubi języki obce i żeglarstwo. Filip to wyjątkowo obowiązkowy młodzieniec. Kacper jest typem sportowca. Imał się wielu dyscyplin, trenując  każdą po kilka lat. Najpierw judo, potem noga, a obecnie jest w klasie koszykarskiej. Również muzykuje. Muzyka jest wszechobecna w naszej rodzinie. Wszystkie dzieci stale podśpiewują. To nieco męczące. Zdają się nie słyszeć, że pozostali też śpiewają i to coś zupełnie innego. Wojtek też stale śpiewa. Kacper ma cierpliwość do małych dzieci. Chętnie się z nimi bawi i czerpie z tego przyjemność. Książek nie lubi i czyta z obowiązku. Jest bardzo wrażliwy. To dzięki niemu zmieniliśmy Filipowi szkołę, gdy okazało się, że trafił na niefortunny zespół klasowy. To Kacpi zauważył cierpienie Filipa i nas o tym poinformował. Jest filuterny, łobuzuje i robi to uroczo. Lubi przedmioty ścisłe. Ulka ma duszę artystki i tendencje do rządzenia. Świetnie organizuje zabawę maluchom. Słynie z wyjątkowego drygu do tańca. Lubi angielski i pływanie. Cała trójka należy do ZHP, do wodniaków (żeglarze). Chłopcy już do harcerzy starszych, a Ulcia jest zuchenką. Uważam, że przynależność do harcerstwa w dużej mierze wpłynęło na ukształtowanie ich charakterów. Jestem wdzięczna losowi, że trafili na takich świetnych instruktorów. Emilka jest na etapie świata różowo-fioletowego, a sukienki powinny być długie i się kręcić.  Lubi chodzić w baletkach i oczywiście śpiewać. Emilka śpiewa najwięcej. Ma niewiarygodnie niski i donośny głos. Nawet gdy rano szepcze mi do ucha: ‘Mamo śpisz? Już jest dzień”, to ten szept jest przenikliwie donośny. Na urodzinki poprosiła o mikrofon. Już za miesiąc skończy 4 lata. Jak ten czas szybko płynie. Ostatnio bardzo chętnie pisze po śladzie. Prosi aby jej zadać lekcje. Zazdrosnym okiem patrzy na Ulkę i jej ćwiczenia. Cierpliwie koloruje. Razem z Franiem są jak papużki nierozłączki. Gdy Ula jest nieobecna są jak bliźnięta. Wszystko robią razem, nawet śpią razem. To nasze kochane Maluchy. Taką mają ksywkę. Franek jest amatorem aut. Uwielbia wozy policyjne, strażackie i ambulanse tak samo bardzo jak koparki i inne maszyny budowlane, czy rolnicze. Lubi gdy czytamy mu książeczki. Zdumiewająco długo potrafi bawić się jakimś autkiem leżąc na boczku na podłodze, wpatrując się w ruch kół. Wydaje przy tym mnóstwo dźwięków, nierzadko przy tym śpiewając. Uwielbia przyłączać się do zabaw dziewczynek gdy np. bawią się petshopami. W zabawie w dom najczęściej jest psem Rufusem Emilki lub synkiem Uli. Ula nie lubi gdy im przeszkadza, ale jest tak wytrwały w dążeniu do celu jak Wojtek, więc Ula w końcu kapituluje i daje mu rolę. Ten przyjmuje każdą funkcję z radością. No i się bawią. Zgodnie lub mniej, lecz razem. Ile się przy tym nakłócą i nagodzą… Tego nie da się zastąpić niczym innym. Piszę o nich z nieudawanym entuzjazmem, bo to dzieci dają siłę i radość. Gdy piszę, z dołu dobiegają mnie ich śmiechy. Rodzice wyszli na kolację do mojej siostry, więc dzieciaki okupują dół. Chłopaki grają w szachy, a reszta dokazuje.

Wojciech interesuje się sportem i motoryzacją. Ma talent lingwistyczny i ogromną wiedzę o polskim kinie.  Kocha muzykę i stale jej słucha. Tak jak chłopcy, nie rozstaje się z telefonem lub iPadem – znak czasu. Trudno. Walczę z tym jak mogę. Mogę na niego liczyć. Dzięki jego zaangażowaniu w dom i rodzinę udało mi się być kim jestem. Znamy się od dzieciaka. Nasza bliższa znajomość zaczęła się 10 stycznia 1994 roku wieczorem, gdy Wojtek przyszedł do mojego domu i zapytał czy nie poszłabym z nim na Studniówkę. Uczyliśmy się siebie długo zanim zdecydowaliśmy się na ślub. Jesteśmy przyjaciółmi. Tylko Wojtek jest w stanie naprawdę mnie podnieść z rozsypki. Różnie się nam układa. Bywają dni smutne, głupie, zmarnowane, gdy oboje zacietrzewieni w swym uporze nie ustępujemy. Ale to mija i znów jest normalnie. Na kłótnie w zasadzie nie mamy czasu. Teraz gdy już naprawdę dom się buduje jest tyle dodatkowych spraw do załatwienia, że nie udaje się nam pokłócić. Czasem w aucie się rozprawiamy, gdy dzieci nie jadą z nami lub gdy zasną. Wojta upór jest dla mnie wyzwaniem. Ale ja nie lubię gdy jest łatwo. Chyba nie o to chodzi, by było łatwo, prawda? A ja jestem typem naukowca. Gdybym mogła, spędzałabym wolne chwile nad słownikami pracując nad książką, którą miałam oddać w kwietniu 2016 roku. Gdy już zamieszkamy u siebie zabiorę się za to. Lubię dziobać w tekstach. Poza tym relaksuję się w kuchni.  Uwielbiam przyjmować gości. W wolnym czasie staram się dbać o formę. Wynoszenie pięciu brzuszków nie pozostaje bez różnicy dla organizmu więc staram się dbać o sylwetkę.

Czy jest w tym wszystkim coś niezwykłego? To codzienność naszej rodziny. Normalne życie. Jest nas dużo więc mamy więcej wsparcia od siebie nawzajem. Siła jaką daje nam rodzina jest niezwykła. Czyli tak, nasza codzienność jest niezwykła. To ciągła emocja. Życie to emocja, to wyzwanie. Kocham wyzwania.”

Dziękuję Kamilo, że zapragnęłaś podzielić się tą niezwykłą opowieścią.

Niech ta opowieść wraz ze zdjęciamiMIGAWKI Z ŻYCIA RODZINY niesie się w świat 🙂

 

 

Recent Posts
Napisz do mnie

Dziękuję i poczekaj proszę cierpliwie na odpowiedź :)

Not readable? Change text. captcha txt

Wpisz słowo i wciśnij Enter